’Za moich czasów…’ – ten początek dziadkowych opowiadań zna chyba każdy z nas. W tym felietonie, w tej chwili informatycznej medytacji wyjątkowo często mógłbym to pisać – bo jest to artykuł, w którym zbieram głównie swoje przemyślenia i historie.
Moja przygoda z informatyką zaczęła się w podstawówce. Będąc dzieckiem lat 90-tych miałem niesamowitą (nie)przyjemność obcować w pobliskiej szkole już od pierwszej klasy z Windowsem 95 – i to z nie byle jakim 95, bo miał już w sobie 'Microsoft Internet Explorer’! A, nie, przepraszam, należałem do szkolnej elity (tępiony kujon, no tak), który zaklepał sobie siedzisko z Windowsem 98 SE. Jedyną osobą mającą coś nowszego była nasza nauczycielka-wychowawczyni, posiadająca Windowsa (tam da ra ram, uwaga uwaga, aplauz proszę!) Millenium Edition (tak, wiem, dla Was to gówno, największe dziadostwo – jesteście bezduszni, dla mnie to było coś!). W sumie sam się na nim wychowałem, siedząc u rodzeństwa ciotecznego na starym Celeronie o nieznanej mi wówczas magicznej liczbie megaherców. Wszyscy czekali na eXPerience’a, na przypływ nowej energii wprost z Redmont, która okazuje się teraz reliktem sprzed jedenastu wieków lat. I z tym reliktem i ja, i Ty, i On i ta pani w okienku musimy się męczyć – ale o tym za chwilkę.
Czasy szkoły podstawowej były niesamowite. Prawie nikt w okolicy nie miał komputera, a o Internecie to już nie wspomnę – co więcej, nawet Neozdrada nie istniała! Do dziś pamiętam piski modemu u koleżanki mojej mamy, czy u mojego chrzestnego. To było coś!Czymś równie niesamowitym było przychodzenie do szkoły w ferie (kto by to teraz pomyślał!), gdzie podczas jego pierwszego tygodnia były organizowane zajęcia. Większość ludzi upodobała sobie grę w Eurobiznes i DSJ2 – o, tak! W DSJ-ta mogliśmy grać godzinami, nikt nie przejmował się piractwem (a gdzie tam dopiero ACTA), wszystkie dzieciaki zgromadzone były przed kilkoma (jak już wcześniej wspomniałem – epickimi) komputerami w grupkach po 4-5 osób, skacząc na Białorusi (K220) czy innych wybajerzonych skoczniach odwalonych w tej Pascalowej gierce -tak, to ten sam głupi Pascal którego uczą się technicy-informatycy i studenci. W każdym razie – nie było idioty, który nie umiałby sobie odpalić gierki, zgrać coś na dyskietkę 1.44MB (każdy z nas miał w szkole swoją dyskietkę) czy wydrukować czegoś. My wzrastaliśmy, a nasza wiedza o komputerach w tych specyficznych czasach stopniowo się powiększała. Podczas mojej nauki na sprawdzianach padało pytanie na 6. w stylu „Co to jest MS-DOS”. Tak, już w piątej klasie SP – to było coś! I się zbierało te szósteczki! Nigdy nie miałem „bardzo dobry” z informatyki na świadectwie. A teraz? Mój brat (1. gimnazjum) całkiem niedawno nauczył się, jak drukować. Instalacja jakiegokolwiek programu sprawia mu trudność, nie wspominając o cracku. A ja? Ja w wakacje między piątą a szóstą klasą z zachwytem czytałem w PC World Komputer (dopiero przed gimnazjum dostałem połączenie z Internetem), w którym to opisywali cudo – nLite. Byłem w stanie robić pierwsze obrazy…
Rozumiem, może byłem jakiś bardzo uzdolniony (dobre sobie! Ja i zdolności? W życiu!), ale wiedza przeciętnego podstawówkowicza czy gimbusa o komputerach zmalała. O ironio! Przecież to samo może o mnie powiedzieć nastolatek z lat 80-tych, mający w domu ZX Spectrum / Commodore 64 / Amigę * / Atari * (niepotrzebne skreślić, gwiazdki wstawić ukochanym modelem). Z jego punktu widzenia jestem takim samym debilem jak dla mnie ci, którzy najwięcej korzystają z komputera a najmniej go znają. Tacy ludzie byli programistami już w wieku 8 lat – k woli przypomnienia każdy musiał znać wtedy choćby podstawy BASIC-a, co by odpalić wymarzoną gierkę z rozklekotanej taśmy. A my względem nich? Jesteśmy pokoleniem noobków kompletnie nieprogramujących, niemyślących, zrzynających wszystko z neta, a nasza elektronika po prostu leży i kwiczy – bo nawet nie wiemy, co to jest cewka czy kondensator ani jak je wymienić – a oni sobie świetnie radzili. No tak, bo w sumie kto wtedy widział serwis Commodore’a w Polszy? W Polszy nawet żarcia nie było – dobra, przesadzam, było jak się miało kartki i się wystało. Każdy jednak wtedy radził sobie na własną rękę, dzisiaj ci ludzie są kimś wielkim. A my? My jesteśmy do niczego.
Bo jak inaczej powiedzieć? W gimnazjum uczyło się nas często zupełnie nieprzydatnych rzeczy, często była to powtórka z podstawówki. Człowiek specjalnie pogrążał się w odmętach technikum (zamiast iść na mat-fiz-inf do liceum i podziwiać panienki z biol-chema), aby tylko dowiedzieć się czegoś więcej o tej dziwnej liczącej machinie. Szliśmy, tymczasem…
Tymczasem co? No owszem, mamy fajowe przedmioty (dla niewtajemniczonych: systemy operacyjne i sieci komputerowe, oprogramowanie biurowe, programowanie strukturalne i obiektowe – oraz takie, które dojdą mi za jakiś czas: grafika i multimedia, urządzenia techniki komputerowej oraz specjalizacja i praktyki) – ale co z tego? Na systemach dalej ciągniemy jedenastowiecz… rocznego XP-ka, chociaż już nadchodzi jego trzeci następca – Windows 8; dalej siedzimy i grzebiemy w Wordzie, Excelu i PowerPoincie – i to na podstawowym poziomie!; dalej uczymy się HTML rodem z 1995 roku…
Z kolegami często musimy kształcić się na własną rękę – i się siedzi po lekcjach na wszelakich możliwych dodatkowych zajęciach, i się na kolanach ciągnie kabel (skrętkę) do trzech komputerów prosto od patchpanelu – nie zapominajmy, że na końcu trzeba zaciskarką zrobić wtyczki. Podstawowe zajęcie technika-informatyka – robić porządne kable. Tymczasem jak czasami przychodzi nam sprawdzić kable na ocenę innych osób i nauczyciel wystawia 4 (dobry!) za niesprawny przewód… coś tu jest nie tak.
Wszystko jest nie tak w szkole. Stare komputery (HTML5 na Windowsie 2000? Kielecki Elektryk approves!), stare technologie, egzamin bez sensu… Przepychanie wszystkich na siłę też nie jest najlepszym pomysłem – co zo za informatyk, który nie ma pojęcia skąd pobrać Virtualboksa? Tak, tak! Takie przypadki się u nas zdarzały. To jest wstyd, wstyd i hańba przepuszczać takie osoby dalej.
Quo vadis informatyko? Quo vadis systemie edukacji?