Powiem szczerze, nigdy nie lubiłem wysyłać sprzętów do serwisu. Sam nie miałem co prawda z tym zbyt wielu doświadczeń, zaledwie osłuchałem się tego i owego o jakości usług świadczonych przez owych „certyfikowanych geniuszy informatycznych”. Czasem było to cwaniactwo, najczęściej jednak fuszerka. Toteż i tym razem miałem spore obawy, szczególnie po tym wszystkim, co przeczytałem o serwisie Lenovo. Jednak mimo wszystko, przyszedł mi do głowy głupi pomysł, by spróbować i przekonać się samemu. I żałuję.
„Atheros mnie nie kocha”
W niedługim czasie po zakupie komputera zacząłem miewać problemy z kartą sieciową (temat na forum dostępny tutaj). Wyglądało to tak, że chwilami zawieszał się on przy przenoszeniu (hah, mobilność). Początkowo myślałem, że po prostu mój laptop jest niestabilny, jednak w październiku 2013 zdarzyło mi się wrócić do domu i zauważyć, że owa karta nie jest widoczna w systemie.
Jak się okazało, mój śmieciowy Atheros wypadał z portu (sic!) za każdym razem jak ruszałem komputerem! Wymiana karty nie wchodziła w grę, ponieważ zdobycie takiej w Polsce nie było łatwe, a ze względu na białą listę w BIOSie, nie mogłem wstawić losowej, dowolnej sieciówki. Co prawda, mógłbym sflashować go, ale wtedy straciłbym licencję na Windows 8 zapisaną w UEFI. Jak się można domyślać, nie podobał mi się ten pomysł, toteż skontaktowałem się z serwisem.
Zaczęło się od tego, że nie mogłem się dodzwonić do infolinii wsparcia technicznego. Jak się okazało, numer inny niż ten zaczynający się od 0-800 nie było zbyt łatwo wygrzebać, ale – udało się.
Zacznę od tego, że owa infolinia wsparcia technicznego jest tragiczna. Nigdy nie zapomnę tej denerwującej chińskiej muzyczki na oczekiwanie. Klasycznie, konsultant traktował mnie jak upośledzonego, najpierw pytając mnie o wszelkie możliwe oczywiste rzeczy, które wypada sprawdzić najpierw. Zaś na pytanie, czy powinienem przeinstalować system przed oddaniem laptopa, dowiedziałem się, że „no w sumie mógłby pan ale my i tak to zrobimy”. No dobrze… Rozmowa kosztowała mnie 4 zł i ustaliliśmy, że przyjedzie kurier i zabierze ode mnie sprzęt. Zrobiłem kopię zapasową danych, usunąłem wszystko, co moje z systemu. Pakując sprzęt, dołożyłem wszelkich starań, by komputer dotarł na miejsce bez żadnych uszkodzeń – ciekawe, jaką mieli minę, gdy otworzyli pudełko i wysypał się z niego styropian w granulkach. Dodałem też dowód zakupu i kartę gwarancyjną. Pozostało mi tylko czekać.
Kilka dni później zadzwoniłem na infolinię z pytaniem o status naprawy. Mówiłem już, że lenovo ma tragiczną infolinię?
Cóż… Przy okazji dowiedziałem się, że jednak numer zlecenia jest niepoprawny – hm, to dziwne, bo gdy już otrzymałem sprzęt, porównałem ten który miałem zapisany z tym na notce diagnostycznej i był identyczny.
Następnego dnia sprzęt do mnie wrócił, był sprawny chociaż obudowa zdawała się być krzywo złożona – cóż, przynajmniej działa. Pomijając syf w systemie narobiony przez serwisanta, fakt że ktoś zgubił moją kartę gwarancyjną (nie mam pytań) i… uwaga, uwaga – pozostawioną, zainstalowaną grę (komuś nudziło się w serwisie?), wszystko wydawało się być w należytym porządku. Napisałem o tym nawet na fanpage’u, ciekawa dyskusja się wtedy wywiązała – czy Lenovo powinno ukarać serwisanta z tego powodu, czy raczej nie? Chociaż wątpię, czy by cokolwiek zrobili w tej sprawie, szczerze mówiąc.
Sęk w tym, że po paru dniach, bez większego powodu, problem powrócił. Cud! W końcu sprzęt został „naprawiony”, ma prawo nie działać. Ponieważ bałem się wysyłać sprzęt do nich z powrotem – po pierwsze, nie miałem tej głupiej karty gwarancyjnej, a po drugie, zwyczajnie doszedłem do wniosku, że jeśli raz nie naprawili problemu, to czemu mieliby to zrobić za drugim razem. I wtem olśniło mnie. Zdjąłem pokrywę serwisową i zauważyłem, że przy karcie WLAN z jednej strony jest jakiś dziwny bolec, a z drugiej śrubka – hm, ktoś tu oszczędzał, co? O ile ufam śrubce, że trzyma kartę w miejscu, tak temu dziwactwu już nie, toteż postanowiłem go trochę wspomóc… umieszczając kawałek folii, by karta stała tam w miejscu. Tak, to działa.
Początkowo umieściłem ją na całej długości karty, jednak ostatecznie zredukowałem do kawałka nad bolcem, by zmniejszyć ryzyko przegrzewania się sprzętu. Owa prowizorka została zamontowana przeze mnie 20 listopada 2013 i (odpukać w niemalowane) od tego czasu nie wystąpił żaden problem z kartą sieciową.
Można postawić sobie tutaj pytanie – co będzie następne? Chłodzenie na ślinę?
Zawiasy na klej!
3 lutego, 2014 roku. Siedziałem sobie na przerwie pomiędzy jedną, a drugą godziną lekcji PHPa w szkole i beztrosko przeglądałem otchłanie Internetu, gdy nagle ekran zrobił się… biały. Tak. Śnieżnobiały, niczym wyprany w Perwollu White Magic. Uruchomiłem komputer ponownie – ekran nadal był biały, od początku do końca emanował swoim blaskiem i jasnością. Powiem Wam tyle – każda panna młoda chciałaby mieć suknię tak białą, jak ten ekran. Wyłączyłem go, spakowałem do torby, a w głowie pojawiło się – „well, so this is how I die…„. W drodze do domu przyswoiłem Internety i postanowiłem spróbować czegoś w domu. Wyciągnąłem baterię, przytrzymałem włącznik przez kilka sekund, następnie podłączyłem drugi monitor oraz zasilacz. Uruchomiłem laptopa. Na początku problem występował jeszcze przez chwilę. Próba numer dwa – porażka. Próba numer trzy – zestresowany zacząłem losowo stukać w klawisze – poszło! Od tego czasu wszystko było już w należytym porządku przez jakiś czas. Uff…
Jednak ta sytuacja spowodowała, że zadałem sobie kolejne pytanie. Bowiem ta sytuacja nie wystąpiła bez przyczyny. Być może już wtedy taśma matrycy mojego laptopa zaczęła
„umierać”. Zaintrygowało mnie to, lecz w sumie nic nie zrobiłem w tym kierunku.
I nadszedł dzień 11 marca, 2014 roku. Około godziny dziesiątej odebrałem maila od RAM.net o tym, że moja kostka 4GB RAM jest już gotowa do odbioru. Z tej okazji pozwoliłem sobie podskakiwać z radości nucąc sobie:
„RAM pam pa RAM pam pa RAM pam pa RAM!”
– Paulo Coelho
Jednak około dziesięciu minut później, stało się coś okropnego. Ekran AdyLovelace zrobił się cały biały… znowu. Tym razem nie musiałem jednak używać zasilacza, by cokolwiek zaczęło się wyświetlać – uśpiłem, obudziłem, uśpiłem, obudziłem i coś tam jeszcze robiłem, a bo ja pamiętam… to było traumatyczne! Obraz pojawił się z powrotem jednak podejrzanie zarumieniony – i taki już został. Tym razem miałem pewność, taśma matrycy odeszła z tego świata. Na zawsze. Nawet uchwyciłem to na zdjęciu, gdy tylko wróciłem do domu. Rozdzielczość jest taka, jaka jest, ponieważ włączyłem replikację obrazu na drugi ekran (którego kawałek widać – tam wszystko wyświetla się normalnie).
Pierwsze, co zrobiłem, to sprawdzenie mojego stanu gwarancji na stronie lenovo. Być może nadal mam gwarancję mimo to, że zgubili moją kartę? Wpisałem numer seryjny mojego laptopa i okazało się, że nikt w lenovo nie był na tyle ogarnięty, by zaktualizować dane dotyczące mojej gwarancji przed zgubieniem mojej karty. Jest to w zasadzie dość dziwne, bowiem pamiętam, że pierwszą rzeczą jaką zrobiłem po otrzymaniu tego sprzętu było zarejestrowanie go na stronie lenovo. Teraz to już musztarda po obiedzie, ponieważ najwidoczniej nie posiadam już gwarancji – według ich systemu skończyła się 24 grudnia, a ja nie mam już żadnego dokumentu, który mógłby temu zaprzeczyć. Co ciekawe, pudełko w którym odesłano mi sprzęt miało oznaczenie, które wskazywało na to, że gwarancji już nie ma – ot, ciekawostka. Zrobiłbym zdjęcie, ale niespecjalnie chce mi się wchodzić na strych i go szukać.
Ponieważ nie jestem miłośnikiem wykłócania się z serwisami i marnowania czasu bez posiadania sprawnego sprzętu, postanowiłem podjąć się naprawy na własną rękę. Ponieważ… heeej, przecież nie może być gorzej! Napisałem tylko trochę hejtu na stronie Lenovo Polska, a żeby mogli mi odpisać, chyba tekst wysyłany z automatu:
„@Maciej, czy moglibyśmy prosić o przesłanie w wiadomości prywatnej numeru seryjnego laptopa? Sprawdzimy to.”
– Lenovo Polska
Jak się można domyślić, na chwilę obecną nadal nie dostałem ani słowa od Lenovo, chociaż jeszcze jakiś czas temu wspominali, że skontaktują się w mojej sprawie w poniedziałek (zgadywałem, że chodziło o 24 marca – myliłem się). Wiem, że na chwilę obecną to już musztarda po obiedzie – straciłem gwarancję rozkręcając sprzęt, jednak osobiście wolałbym, gdyby mnie nie spławiono. Jak już wspominałem, jestem tró „DO’ersem”, więc zamiast siedzieć i rozpaczać nad zepsutym lenovo, uruchomiłem swoją, można by rzec niezawodną Drewnianą64, która ratowała mnie już w wielu sytuacjach, pobrałem Service Manual, przygotowałem sobie zestaw śrubokrętów i wziąłem się do pracy. Postanowiłem bowiem rozkręcić sprzęt, by zobaczyć w jakim stanie jest taśma matrycy, czy to aby na pewno jej wina, no i najważniejsze – czy muszę w ogóle ją wymieniać.
To, czego się nie spodziewałem, to obudowa rozpadająca się na kawałeczki w momencie rozkręcania jej. Powtarzam, postępowałem słowo w słowo zgodnie z instrukcją serwisową. Zresztą, to nie jest pierwszy laptop, który leżał na tym stole rozłożony na części, ba – najczęściej zdarzało mi się rozmontowywać takie, do których takiej instrukcji nie posiadałem. Jednak jest to pierwszy raz, gdy odkręcenie kilku śrubek powodowało, że ze środka obudowy zaczęły wysypywać się malutkie kawałeczki plastiku. Najbardziej zaskoczyło mnie złącze SATA napędu optycznego, które było dość luźne zanim jeszcze je ruszyłem. A przez „dość luźne” mam na myśli – wypadało. Jak się okazało, miejsca na śrubki w jego przypadku były… wyłamane. Ot, ciekawostka, gdyż ja ich nie ruszałem, więc kto…? Zastanawia mnie, czy to kwestia jakości sprzętu od Lenovo, czy może fuszerka, którą dokonano w serwisie. Stawiam jednak na to drugie, bowiem właśnie tam po raz pierwszy rozmontowywano mój sprzęt. Przecież nie wiek, starsze sprzęty trzymałem w ręce, nawet i zalane kawą („Stalingrad”, którego odesłałem funckowi za jakieś drobne), a laptop ten ma zaledwie rok. Zresztą, jak już wspominałem, obudowa niezbyt spasowywała się po pierwszej wizycie u „ogarniętych serwisantów” w Lenovo. Spisek! Toteż pozwoliłem sobie „przyłapać” owe złącze w tamto miejsce „na ciepło”, czego efekt widać na zdjęciu.
Sprawdziłem złącze na płycie głównej – taśma trzymała się tam całkiem mocno. Toteż rozmontowałem ekran. Wymontowałem matrycę, zdjąłem obudowę z bzdurami takimi jak kamerka i postanowiłem sprawdzić samą taśmę. W tym celu założyłem na chwilę palmrest „po partyzancku”, czyli bez przykręcania, wpinając tylko taśmy, by w ogóle uruchomić ten komputer. Początkowo udało mi się ustawić ją w dobrej pozycji, tzn. takiej, w której nie była napięta i obraz wyświetlał się poprawnie.
„Łaaał, naprawiłem, ale jestem fajny, juhu”
– Maciej Janiszewski
Poruszyłem nią lekko i – niespodzianka – ekran zrobił się znów czerwony. Z mojego badania wynikło, że stopień, w jaki psuło się wyświetlanie obrazu zależał od napięcia taśmy w konkretnych punktach, które zresztą udało mi się zidentyfikować, bowiem była tam przetarta. To po pierwsze potwierdziło, że taśma jest walnięta, a po drugie pozwoliło mi opracować prowizoryczne obejście dla mojego problemu. Ponieważ aparat w moim telefonie ssie, niestety nie mam dobrego zdjęcia, które by to pokazywało.
Nareszcie nadszedł czas złożenia mojego Lenovo. Tu jednak spotkała mnie kolejna niespodzianka – nie byłem w stanie zamontować z powrotem zawiasów. Dlaczego? Ponieważ kawałki plastiku, które wyleciały najwidoczniej były… resztkami wyłamanych miejsc na śrubki. Co więc mi zostało? Posłużyć się klejem i wkleić metalowe kawałeczki tam gdzie trzeba… Tak. Klejem.
„Co kropelka sklei, sklei, każda siła rozpierdzieli”
– jakiś mądry człowiek
Ostatecznie zarwałem nockę składając ten sprzęt do kupy i walcząc z ułamanymi fragmentami obudowy. Na szczęście pomógł mi ojciec, który przejął sklejanie laptopa ode mnie na chwilę o pierwszej w nocy, bym mógł przygotować się do spania jak tylko skończę – bowiem następnego dnia czekało mnie wstanie o piątej rano.
Jak się okazało, ten śmieszny kabelek (taśma matrycy) w Polsce kosztuje bagatela 129 złotych. Poszukałem więc u źródła – w Chinach! I znalazłem, na Aliexpress. Po przeliczeniu na złotówki, wyszło około 40 złotych, czyli – trzy razy taniej. Można? Można! Nie przeszkadzało mi, że zamawiam sprzęt z Chin, chociaż niektórzy mi się dziwią – ale przecież Lenovo to chińska marka, nawet jeśli ta taśma nie jest oryginalna, to istnieje szansa że była robiona przez te same chińskie rączki. Po niecałych dwóch tygodniach dotarła do mnie paczuszka z dziwnymi napisami po chińsku, których nie rozumiałem.
Muszę przyznać, że zaskoczyło mnie to. Nasza rodzima Poczta Polska mogłaby wziąć z nich przykład – przetransportowali na tak daleką odległość mój kabel szybciej, sprawniej i w całości, niż PP z miasta kilka kilometrów dalej. Opisywałem już na forum zresztą, że czekałem prawie miesiąc na RAM od Kadeta, który dotarł uszkodzony – wyglądał jakby ktoś uderzył w list mocno kamieniem na poczcie. Porażka.
Następnie rozmontowałem ponownie komputer na części, wymieniłem sprawnie taśmę matrycy i dodałem jeszcze trochę więcej kleju, by obudowa domykała się poprawnie. I to byłoby na tyle – sprzęt póki co działa i nie sprawia problemu, a klej wydaje się trzymać całkiem nieźle na chwilę obecną. Ciekawe, co jest następne w kolejce do zepsucia się.
Wnioski
Lubicie się wykłócać, słuchać irytującej, chińskiej muzyczki i wyrzucać pieniądze w błoto na kontakt z infolinią? W takim razie polecam serwis Lenovo. I na koniec, przestrzegam Was – uważajcie na gwarancję door-to-door. Takich historii jest wiele (polecam zajrzeć choćby i na fanpage Lenovo Polska). Ten artykuł potraktujcie jako kolejną przestrogę.